Life

Life

czwartek, 28 lutego 2013

Pomieszane, zamieszane...

Dziś różne takie, mieszane.

***
W zeszłym tygodniu byłam po raz pierwszy w teatrze na musicalu. Była to "Priscilla, królowa pustyni". O samym filmie i musicalu coś niecoś mi się kiedyś o uszy obiło, ale nie wiedziałam, że to takie fajne będzie!!!
Musical cudowny, kostiumy, których było ok 500 (!!!) zapierające dech w piersiach i oślepiające kolorami! Piosenki - śpiewało się praktycznie wraz z aktorami:) A sami aktorzy tacy opaleni, wydepilowani, umięśnieni- prawdziwe ciacha! Moja koleżanka stwierdziła, ze na pewno w życiu prywatnym tez są gejami, a nie tylko na scenie :)
Poszłabym chętnie raz jeszcze. Szkoda, że nie można było robić zdjęć (bardzo tego pilnowano), więc zrobiłam tylko przed rozpoczęciem.


***
Dziś byłam na pierwszym dniu próbnym w nowej pracy. Tzn "nową" będzie, jak mnie przyjmą, zobaczymy. Na pierwszej rozmowie kwalifikacyjnej byłam w styczniu i w sumie już o tym zapomniałam, bo do mnie nie oddzwonili, aż tu w poniedziałek zadzwonili, we wtorek byłam na drugiej rozmowie a dziś na próbie. Jak wiecie, we Włoszech raczej nie stosuje się umów o pracę na okres próbny, tylko przychodzi się przez jakiś czas na próbę a potem dają umowę o pracę. No cóż, zobaczymy, jak to dalej pójdzie. Dziś było całkiem nieźle :)

***
Jutro marzec! Mój ulubiony miesiąc, bo wiosna się zaczyna! W tym roku, jak na nasze rzymskie warunki, ciepło przyszło trochę później (zazwyczaj zaczyna się już w drugiej połowie lutego), bo do tej pory było wciąż 8-10 stopni. Od jutra jednak, jakby pogoda wiedziała, ze to marzec:

czwartek, 21 lutego 2013

Juesej wspomnieniowo, czyli - 10 lat minęło...

W ostatnich miesiącach często myślę o Stanach. Bo właśnie mija 10 lat, jak byłam tam po raz pierwszy. Kto by pomyślał, że to tak szybko minęło!
Pamiętacie, jak się straszliwie bałam wyjechać na rok?! Umierałam ze strachu i nie byłam pewna tej decyzji.. Ale zaryzykowałam i pojechałam. I nigdy nie będę tego żałować!

Dziwne, ze gdy czytam moje wpisy z tego roku 2002-2003 na starym blogu, to wygląda, jakbym ja tam wciąż tylko tęskniła za K (moim ówczesnym facetem)!... A gdy oglądam kilka setek zdjęć, które tam zrobiłam, to widzę moją uśmiechniętą twarz i ile nowych rzeczy doświadczyłam, ile zobaczyłam, ile zwiedziłam. I oglądam i wspominam z łezką w oku. Bo nie pamiętam tych łez tęsknoty, tego odliczania do powrotu do Polski, tylko pamiętam wspaniałych ludzi, których tam poznałam, piękne miejsca, kulturę i zwyczaje..
Początek był bardzo ciężki, bo wszystko nowe, bo daleko od Polski, bo okazało się, ze ang, który znałam z kursu językowego, to jakoś nijak się ma do mowy potocznej Amerykanów.Wydawało mi się, że mówią bardzo szybko i do tego jakby mieli kluski w gębie (tak niewyraźnie). Potem jednak powolutku wszystko poszło lepiej. Dałam radę nawet zdać prawo jazdy, bo okazało się, ze nie mogę jeździć na międzynarodowym, jeśli chcę być dopisana do ubezpieczenia samochodu.
Z tym samochodem to też była jazda:) W Polsce byłam świeżo po zdaniu prawka, jeździłam tylko i wyłącznie na fiacie punto(i tylko na lekcjach) a tu nagle musiałam się przesiąść na ogromną prawie ciężarówkę- Suburban GMC z automatyczną skrzynią biegów! Na światłach wciąż zapominałam na początku wciskać hamulec, bo jak zostawiałam na luzie, to samochód sam się toczył :) No i masakra, jak to zaparkować?! Później jednak wolałam wszędzie jeździć tym, niż Dodgem, bo czułam się w nim bezpieczniej i wszystko było lepiej widać z góry:)

Doświadczyłam wielu nowych rzeczy. Zobaczyłam np, że w USA można przyjechać pociągiem np z Florydy do Waszyngtonu wraz ze swoim samochodem! Ludzie w jednym wagonie, samochody w drugim :)
Był koncert The Cranberries z kocykami i lodówkami na trawie, był 4th of July w Waszyngtonie, był klub karaoke, było Polish Happy Hoursbyło Halloween Party i chodzenie z dziećmi po cukierki, był Uniwersytet Yale i Casino Mohegun Sun, był koncert Paderewskiego w Ambasadzie Polskiej w DC.
Wszystko było nowe. Dziwiły mnie te wszystkie miejsca "drive-trough", jak nie tylko fast foody ale też apteki czy nawet banki! :) Poznałam wiele wspaniałych smaków, jak marshmallows pieczone na ognisku, Twizzlers, Mac&Cheese czy cynamonowe gumy Big Red i cukierki Altoids (uwielbiam je do dzisiaj i zawsze je przywożę albo proszę o nie wszelkich znajomych). No i oczywiście czekoladki penaut butter. Miałam ulubione sklepy- słynne Ross i Marshalls, Forever 21 no i Victoria Secret. Odkryłam też najlepszą rzecz, jak świeczki Yankee Candles, za które oddałabym wszystko zawsze i wszędzie! Te zapachy, które wymyślają: jak świeżo ściętej trawy, pieczonego apple pie czy mój ulubiony "clean cotton". W zeszłym roku odkryłam, ze w jednym sklepie w Rzymie mają po kilka zapachów, wiec czasami sobie kupuję.
Zdarzyło się też, że niestety w tym okresie koło Waszyngtonu, gdzie mieszkałam -grasował słynny snajper, który strzelał do przypadkowych ludzi na stacjach benzynowych. Baliśmy się wychodzić z domu... Na szczęście po pewnym czasie go złapali.

Trafiłam na wspaniałą rodzinę, która tratowała mnie nie jak nianię ale jak członka rodziny, jak starszą siostrę. Przy każdych zakupach pamiętali, aby kupić coś, co ja lubię. Zabierali mnie na wszelkie wyjazdy. Byłam z nimi w Nowym Jorku, w Shenandoah Park, w pięknych jaskiniach Luray Caverns, w Sea Worldzie na Florydzie, w St.Augustine FL. I najlepsza rzecz, która mi się przytrafiła, to 4 dniowy rejs na Bahama! Oprócz tego mogły mnie odwiedzić obie moje siostry (jedna z Polski była na ok 2 tyg).
Ich dom był zawsze otwarty dla moich koleżanek, które tez były Au Pair w okolicy. Nazywali nas "Polish Mafia" :) Raz zrobiłyśmy nawet obiad z własnoręcznie zrobionymi pierogami, polską kiełbasą smażoną i gołąbkami i wszyscy sąsiedzi, którzy się zeszli zachwycali się naszą kuchnią:)

Byłam też na moich wakacjach na Florydzie, gdzie byłam w Disney Worldzie, w Miami na słynnej plaży South Beach, a na końcu dojechałyśmy (z koleżanką) aż na Key West. Pięknie tam było!
Szkoda w sumie trochę, ze w tamtych czasach była taka "moda" na pisanie blogów raczej bez szczegółów, bardziej "poetycko", niedopowiedzianie, bo poczytałabym sobie wrażenia z podróży itp. Wtedy nie dawało się zdjęć na blogi, nie było facebooka, nie pisało się dokładnie co i jak... Teraz po 10 latach wszystko jest takie inne, ale cieszę się, ze pisałam tego bloga, bo dzięki temu mogę sobie jednak co nieco poczytać.

W sumie to trochę też mi szkoda, ze ta tęsknota za K. wtedy tak mi trochę zatruła ten pobyt roczny w USA. Bo i tak, jak wróciłam to po krótkim czasie go zostawiłam, skoro wciąż miałam być dla niego "tą drugą". Szkoda, ze nie przejrzałam wcześniej na oczy, tylko łudziłam się jego zapewnieniami. No ale cóż, co było, minęło.
Jednak dzięki pobytowi w USA poznałam wiele wspaniałych ludzi, min. moją przyjaciółkę do dzisiaj, która tam została. Rodzina, u której byłam- także zostali moimi przyjaciółmi, wciąż mamy ze sobą kontakt. W 2006 zaprosili mnie na wakacje, tak się cieszyłam! Tym razem jednak nie tęskniłam, tylko cieszyłam się z każdej chwili przez 3 tyg. Bo to już na zawsze chyba tak zostanie, ze trochę mojej duszy tam zostało:) Dobrze, ze w 2006 już na blogu pisałam więcej, to dzięki temu mam więcej szczegółów.
Poza tym dzięki blogowi poznałam tez inne osoby, z którymi w tamte wakacje w USA się spotkałam, jak np "Wujek z Ameryki" (stary blog już niestety nie działa), Aga Baba Jaga i Swert. Oj ze Swert to była przygoda, bo się zgubiłam w Chinatown w Nowym Jorku, aby do niej dotrzeć!

Generalnie ten rok w USA dał mi bardzo wiele. Nabrałam dużej pewności siebie, której wcześniej zawsze mi brakowało i podliszfowałam język, dzięki któremu dostałam potem dobrą pracę we Wrocławiu. No i dzięki temu pobytowi stałam się bardziej otwarta i to wszystko razem pozwoliło mi poznać mojego S. Ale to już całkiem inna historia :)

Stany już na zawsze zostaną dla mnie miłym wspomnieniem. I wiem, że obecnie jest kryzys i że nigdzie nie żyję się super dobrze, ale na wakacje zawsze chętnie tam pojadę. Bo zostało mi jeszcze tyle do zobaczenia!! Wcześniej widziałam tylko wsch wybrzeże, Florydę i w 2011 - Chicago. A moim marzeniem jest Grand Canion i Hollywood. I wiele, wiele innych miejsc! I chcę znowu poczuć to wspaniałe uczucie stojąc na Times Square... No i chciałabym znowu odwiedzić "moją" rodzinę, zobaczyć, jak chłopcy się zmienili. Nie mogę uwierzyć, że wtedy mieli po 3 i 5 latek a teraz są już nastolatkami :)))

poniedziałek, 11 lutego 2013

Koniec Papieża

Wiadomość dnia, że Papież Benedykt XVI abdykuje obiegła lotem błyskawicy cały świat. We włoskich mediach od godziny 12:00 aż huczy, przerwano wszystkie normalne programy i w kółko dyskutują tylko o tym.
No bo faktycznie, jest to szok dla wszystkich, począwszy od wszelkiego rodzaju biskupów, kardynałów itp, poprzez chrześcijan, a kończąc nawet na przedstawicielach innych religii na świecie. Abdykacji w Kościele nie było od 700 lat. Wyszukałam, że w historii Kościoła katolickiego tylko jeden papież, Celestyn V, ustąpił ze stanowiska dobrowolnie. Sprawował on ten urząd od 5 lipca do 13 grudnia 1294 roku. Po życiu jako eremita nie zdołał przyzwyczaić się do przepychu panującego w papieskich komnatach.
Innego papieża Grzegorza XII, który panował w czasach wielkiej schizmy - nie uznano przez sobór (w tym czasie było aż trzech panujących papieży). Ale to inna historia.

Wracając do dzisiaj- Papież oświadczył, że z powodu pogarszającego się stanu zdrowia (zwyrodnienie stawów) nie może już sprawować urzędu. Informację tą przeczytał dziś na spotkaniu kardynałów i biskupów w Watykanie: "Jestem w pełni świadom, że ta posługa, w jej duchowej istocie powinna być spełniana nie tylko przez czyny i słowa, ale w nie mniejszym stopniu także przez cierpienie i modlitwę. Tym niemniej, aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi."

Ok, każdy może zrezygnować dobrowolnie ze stanowiska, które piastuje, ale zawsze byłam przekonana, że rolą papieża jest służyć Bogu i Kościołowi w każdych warunkach, także w chorobie. Przecież Kościół mówi, że życie doczesne to cierpienie a nie bajka i że po śmierci będzie lepiej... Sam Benedykt w swoich słowach potwierdza, że wie, że posługa to także cierpienie i że ważna jest siła ducha, która w nim osłabła. Słowa takie, to jakby przyznanie się, że mniej wierzy? Że nie daje rady wobec tych wszystkich afer, które ostatnio wychodzą na światło dzienne z Watykanu i Kościoła? W mediach włoskich już się o tym dyskutuje.

Nasz Papież Jan Paweł II (już chyba na zawsze zostanie "nasz", chociaż wiecie, że Włosi też nazywają Go "ich"? :)) dał radę służyć do końca swoich dni, nawet jak już nie mógł chodzić i praktycznie mówić. Mimo tego, że czekano aż abdykuje- nie zrobił tego. Wiedział, że posługa papieska, to nie tylko głoszenie wiary i podróże po całym świecie, ale też słabości i cierpienie, błędy Kościoła i afery. I dał radę, miał odwagę.
Chociaż mówi się też dzisiaj, że Benedykt XVI też ma odwagę, że przyznał się do słabości, że nie daje już rady. Mówią, że i przyznanie się do słabości i siła, aby wytrwać do końca swoich dni to ludzkie. I szacunek należy się i jednemu i drugiemu. Zdania są podzielone.


Ciekawe, kto będzie nowym papieżem??? 

PS. Oczywiście nie chciałam nikogo urazić, tym co napisałam. To jest moja wyłącznie opinia i każdy ma prawo się z tym nie zgodzić.