Life

Life

wtorek, 4 września 2012

Szał zakupów

Gdziekolwiek jadę na wakacje- oprócz wypoczywania i zwiedzania - staram sie zawsze zajrzeć do jakiegoś lokalnego supermarketu. Uwielbiam oglądać, co w danym kraju jedzą czy piją. No i oczywiście próbować też:) Oglądam sery, wędliny, herbaty, egzotyczne owoce i warzywa, napoje i słodycze. Co kraj- to coś innego.
Ostatnio na Fuerteventura kupiłam dżem z kaktusa! A dokładniej z owoców opuncji. Owoce te można też kupić we Włoszech ale nie za bardzo za nimi przepadam. Nic specjalnego jeśli chodzi o smak a do tego setki małych pesteczek w środku.



Za to dżem bardzo dobry, chociaż nie potrafię porównać smaku do niczego, co znam:) Słodki, niezbyt gęsty.
We Włoszech na początku byłam zafascynowana ich szynkami i dojrzewającymi serami. Nie mają jednka praktycznie żadnego wyboru, jeśli chodzi o serki do smarowania- wszystkie są śmietankowe, bez dodatków. Ostatnio weszła na rynek Philadelia i dali z oliwkami, tuńczykiem i szynką. Ale w porównaniu do naszych Turek, Ostrowia czy sprowadzanych Hochland i Almette- to smaki są słabe, no i nie ma wyboru. Mało mają też wyboru herbat, no bo tu herbatę się pije głównie w zimie albo w szpitalu:) Za to mają dziesiątki rodzajów i marek kawy no i oczywiscie ciastek "na śniadanie", bo zarówno dzieci jak i dorośli- to właśnie jedzą na śnadanie! Ja tam zaraz jestem głodna, więc wciąż jadam śniadania typowo polskie: jakiś serek, parówka czy jajka.

W Stanach oczy miałam jak pięć złotych, gdy zobaczyłam ogromną, długą alejkę w supermarkecie- tylko z płatkami śniadaniowymi! Tylu rodzajów to nigdzie nie widziałam (we Włoszech też jest mało rodzajów, bo nie jedzą ich tak często. Reklamują je zawsze przed latem, ze jak to będzie się jeść zamiast ciastek, to się schudnie do sezonu bikini:)). To, co do tej pory mi sie podoba w Stanach, to że w sklepach mozna dostać naprawdę wszystko, jest mnóstwo wyboru, nawet rzeczy z innych państw (jak np polskie pierogi czy kiełbasa). Nie będę tu pisać o tym, ze w większosći to zywność mocno przetworzona itp, bo nie o tym jest post.

W Stanach bardzo lubiłam tzw. kupony do wycinania - były w sobotnim Washington Post. Można było znaleźć czasami fajne zniżki na kosmetyki czy inne rzeczy. Nie wiem, czy widzieliście kiedykolwiek na TLC ten program "Extreme Couponing" . Opowiada o tym, jak obecnie, w czasach kryzysu wielu Amerykanów korzysta z tych kuponów, aby zaoszczędzić. Szkoda, że nie ma czegoś takiego we Włoszech - naprawdę można wyjść ze sklepu z pełnym koszykiem i nie zapłacić nic albo prawie nic! Jednak co mnie dziwi- że można łączyć wszystkie oferty naraz: np kupon jest na zniżkę 1$ na jakiś produkt. W sklepie akurat w tym dniu jest zniżka np 0,50$ i dodatkowo podwajają zniżkę w kasie. W efekcie czego czasami za jakis produkt nie dość, że nic się nie płaci- sklep jeszcze musi oddać no 0,50$!! Takie rzeczy to tylko w Ameryce, hehe... Zarówno we Włoszech jak i w Polsce- gdy jest jakaś promocja na towar, to jest zawsze napisane, ze nie łączy się z żadnymi innymi zniżkami, promocjami, ofertami itp. I że na 1 osobę jest max ileś tam sztuk. A ci Amerykanie nie dość, że łączą wszystkie promocje, to jeszcze ogołacają normalnie półki: biorą ze 100 szt! Ja rozumiem osoby, które mają duże rodziny, że to się zaoszczędza, ale niektórzy z nich to już naprawdę przesadzają. Mają w domach np ze 100 szamponów, ze 100 płatków śniadaniowych czy chipsów itp. No ja przepraszam, ale to wszystko przecież ma termin ważności!? Po co kupować setki szt czegoś, czego nawet nie zużyję w 2 lata? Bo do tego nie przestają kupować - kupują dla samego kupowania.. Masakra jakaś. Podziwiam natomiast tych, którzy kupują na cele dobroczynne. No i oczywiście to, jak potrafią organizować listę zakupów: godzinami w domu liczą, robią specjalne tabeli w excelu, mają specjalne segregatory na kupony. A potem spędzają w supermarkecie ok 4 godz. Ufff....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz